Kard. Joseph Ratzinger – Papież Benedykt XVI

Fragment książki: Wprowadzenie w Chrześcijaństwo.

Artykuł wiary: Zstąpił do piekieł!

 

Może żaden artykuł wiary nie jest nam dziś tak obcy jak ten właśnie. Obok wiary w narodzenie Jezusa z Marii Dziewicy i artykułu o wniebowstąpieniu artykuł ten najbardziej prowokuje do demitologizacji, gdyż wydaje się, że można jej dokonać bezpiecznie, nie wywołując zgorszenia. Nieliczne ustępy, w których Pismo św. -jak się wydaje - o tym mówi (1 P 3, 19 n.; 4, 6; Ef 4, 9; Rz 10, 7; Mt 12,40; Ap 2,27, 31), tak trudno zrozumieć, że można je rozmaicie tłumaczyć. Jeżeli więc pominiemy te teksty, wydaje się, że szczęśliwie pozbyliśmy się dziwnego i naszemu sposobowi myślenia nie odpowiadającego tematu, bez poczucia, iż sprzeniewierzyliśmy się tekstowi. Ale czy przez to zyskaliśmy cokolwiek? Czy też tylko może uniknęliśmy trudnego i ciemnego punktu rzeczywistości?

 

Można rozprawiać się z problemami albo po prostu im zaprzeczając, albo zajmując wobec nich jakąś postawę. Pierwszy sposób jest wygodniejszy, ale tylko drugi może nas prowadzić dalej. Czybyśmy więc zamiast usuwać ten problem, nie powinni uznać, że ten artykuł wiary, któremu w ciągu roku kościelnego poświęcona jest liturgicznie Wielka Sobota, jest nam bardzo bliski, a nawet jest doświadczeniem naszego stulecia? W Wielki Piątek patrzymy zawsze na Ukrzyżowanego, Wielka Sobota zaś to dzień "śmierci Boga", dzień, który wyraża niesłychane doświadczenie naszych czasów, przyjmując, że Bóg po prostu jest nieobecny, że kryje Go grób, że już się nie obudzi, nie przemówi a nawet nie będzie Mu się można sprzeciwiać, tak że po prostu można Go pominąć. "Bóg umarł i myśmy Go zabili". Te słowa Nietzschego należą językowo do tradycji chrześcijańskiego nabożeństwa Męki Pańskiej; wyrażają one treść Wielkiej Soboty, że "zstąpił do piekieł".

 

W związku z tym artykułem wiary przychodzą mi zawsze na myśl dwie sceny z Biblii. Najpierw to okrutne opowiadanie ze Starego Testamentu, w którym Eliasz wzywa kapłanów Baala, by wyprosili u swego boga ogień do złożenia ofiary. Kapłani czynią to, ale oczywiście nic się nie dzieje. Eliasz szydzi z nich; podobnie jak niewierzący szydzi i wyśmiewa się z człowieka pobożnego, jeżeli modlitwy jego nie zostają wysłuchane. Woła do nich, że może nie dość głośno się modlą: "wołajcie głośniej, bo to bóg! więc może rozmawia albo jest zajęty, albo udaje się w drogę. Może on śpi, więc niech się obudzi" (3 Krl 18-27). Gdy się czyta o tym wyszydzaniu wyznawców Baala, wydaje nam się to niesamowite, mamy wrażenie, że to my teraz jesteśmy w tej sytuacji i do nas się stosuje to szyderstwo. Wydaje się, że żadne wołanie nie zdoła obudzić Boga. Wydaje nam się, że racjonalista najspokojniej może nam powiedzieć: módlcie się głośniej, to może wasz Bóg się obudzi. "Zstąpił do piekieł" - jakże to jest prawdziwie nasza godzina, zstąpienie Boga w ciemność milczenia, w nieobecność.

 

Ale obok historii z Eliaszem i analogicznego do niej nowotestamentalnego opowiadania o zaśnięciu Chrystusa Pana podczas burzy na jeziorze (Mk 4, 35-41) przychodzi tu także na myśl opowiadanie o uczniach idących do Emaus (Łk 24,13-35). Zasmuceni uczniowie rozmawiają o swych zawiedzionych nadziejach. Dla nich to jakby śmierć Boga. W chwili, w której się wydawało, że wreszcie Bóg przemówił - Bóg zamilkł. Ten, którego Bóg zesłał, nie żyje, otacza ich zupełna pustka. Nie ma już żadnej odpowiedzi. Ale gdy tak rozmawiają o straconych nadziejach i nie są już w stanie dojrzeć Boga, nie dostrzegają, że ta nadzieja znajduje się wśród nich. Nie widzą, iż "Bóg" albo raczej ten obraz, który sobie na podstawie Jego obietnic utworzyli, musiał umrzeć, aby przez to mógł trwać. Obraz, który sobie utworzyli o Bogu, w jaki chcieli Go wtłoczyć, musiał zostać zniszczony, aby mogli znowu dojrzeć niebo nad gruzami zniszczonego domu i ujrzeć Jego nieskończoną wielkość. Eichendorff wypowiedział to w romantycznym wierszu, właściwym jego epoce: To Ty, co my wznosimy, łagodnie burzysz nam, Lecz, że w niebo patrzymy, przeto nie skarżę się sam.

 

Tak więc artykuł o zstąpieniu Chrystusa Pana do piekieł przypomina nam, że do chrześcijańskiego objawienia należy nie tylko to, co Bóg mówi, ale i Jego milczenie. Bóg jest nie tylko Słowem, które możemy zrozumieć, które do nas przychodzi, ale jest On także tym utajonym, niedostępnym, a niezrozumiałym podłożem, które się kryje przed naszym wzrokiem. Oczywiście, istnieje w chrześcijaństwie prymat Logosu, Słowa, przed milczeniem. Bóg przemówił. Bóg jest Słowem. Ale mimo to nie należy zapominać prawdy o ciągłym ukryciu Boga. I tylko wtedy, gdy doświadczymy Jego milczenia, możemy ufać, że usłyszymy także Jego słowa, które głosi w milczeniu. Chrystologia sięga poza krzyż, poza możność pochwycenia miłości Boga, sięga aż poza śmierć, aż po milczenie i ciemność Bożą. Nie należy więc się dziwić, że Kościół, a także poszczególni ludzie zawsze przechodzą przez tę godzinę milczenia, że zostają wprowadzeni w zapomniany i zaniedbany artykuł o "zstąpieniu do piekieł".

 

Gdy to rozważamy, otrzymujemy odpowiedź na pytanie o dowody z Pisma. Co najmniej w przedśmiertnym okrzyku Jezusa: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił!" (Mk 15, 34), widzimy jakby w świetle błyskawicy, wśród ciemnej nocy, tajemnicę zstąpienia Jezusa do piekieł. Nie zapominajmy jednak, że te słowa Ukrzyżowanego stanowią pierwszy wiersz modlitwy Izraela (Ps 22 [21], 2), który w sposób wstrząsający streszcza nieszczęścia i nadzieje tego ludu wybranego przez Boga, a pozornie tak zupełnie przezeń opuszczonego. Modlitwa ta z głębokiej ciemności opuszczenia przez Boga przechodzi w końcu w uwielbienie wielkości Boga. Okazuje się to także w śmiertelnym okrzyku Jezusa. Ernst Kasemann określił niedawno tę modlitwę jako modlitwę z głębi piekieł, jako oznajmienie pierwszego przykazania na pustyni przez nieobecnego pozornie Boga: "Syn trzyma się jeszcze wiary, gdy wydaje się, że wiara nie ma żadnego sensu, gdy ziemska rzeczywistość przeczy obecności Boga, o czym nie na próżno mówił pierwszy łotr i szydercze tłumy. Okrzyk Jego nie odnosi się ani do życia i przeżycia, ani do siebie samego, tylko do Ojca, przeciwstawia się rzeczywistości całego świata". Nie trzeba więc pytać, jaką ma być nasza modlitwa uwielbienia w godzinie ciemności. Czy może być czymś innym niż okrzykiem z głębokości w łączności z Chrystusem Panem, który zstąpił do piekieł i zaświadczył o bliskości Boga wśród opuszczenia przez Boga?

 

Spróbujmy dalej rozważać tę wielowarstwową tajemnicę. Nie można jej wyjaśnić z jednej tylko strony. Przypatrzmy się przede wszystkim twierdzeniom egzegezy. Dowiadujemy się, że w naszym artykule wiary wyraz piekła" jest tylko fałszywym tłumaczeniem wyrazu szeol (grecki Hades), który po hebrajsku oznacza stan pośmiertny; stan ten można sobie niejasno wyobrazić jako istnienie na sposób cienia, raczej niebyt niż byt. Pierwotnie zatem zdanie to miało wyrażać, że Jezus zstąpił do Szeolu, czyli umarł. Może jest to słuszne. Ale pozostaje jeszcze pytanie, czy przez to sprawa stała się prostsza i mniej tajemnicza. Myślę, że teraz dopiero otwiera się problem, czym właściwie jest śmierć i co się dzieje, gdy ktoś umiera, to znaczy, gdy poddaje się losowi śmierci. Musimy przyznać, że wszyscy jesteśmy tym pytaniem zakłopotani. Nikt tego naprawdę nie wie, gdyż wszyscy żyjemy po tej stronie życia i nie możemy śmierci doświadczyć. Ale może byśmy się trochę przybliżyli do prawdy, wychodząc jeszcze raz od okrzyku Jezusa na krzyżu, który, jak widzieliśmy, wyrażał istotę tego, co oznacza zstąpienie Jezusa do piekieł i Jego uczestnictwo w losie człowieka podlegającego śmierci. W tej ostatniej modlitwie Jezusa okazuje się, podobnie jak w modlitwie na Górze Oliwnej, że największym cierpieniem w Jego męce nie było cierpienie fizyczne, tylko niezgłębiona samotność, zupełne opuszczenie. Ukazuje się tu bezdenna samotność człowieka, człowieka, który w głębi swego ja jest zupełnie samotny. Samotność ta, choć ukryta, jest naprawdę jego sytuacją, oznacza również głęboki sprzeciw całej istoty człowieka, który nie może być sam, który potrzebuje być wespół. Dlatego samotność jest krainą lęku, który polega na wyobcowaniu istoty ludzkiej: musi ona istnieć, a zostaje zepchnięta w to, co dla niej nie do zniesienia.

 

Spróbujmy to objaśnić przykładem. Gdy dziecko musi w ciemną noc iść przez las, boi się, choćby mu udowadniano, że tam nie ma nic strasznego. Gdy jednak znajdzie się samo w ciemności, budzi się w nim ludzki lęk, który nie jest trwogą przed czymś, tylko lękiem samym w sobie. Trwoga przed czymś określonym jest właściwie nieszkodliwa, bo można ją opanować, gdy się usunie rzecz wywołującą trwogę. Gdy np. ktoś boi się psa, można go uspokoić, biorąc psa na łańcuch. Tu jednak trafiamy na coś o wiele głębszego. Gdy bowiem człowiek znajdzie się w zupełnej samotności, nie boi się czegoś określonego, co można usunąć, tylko doświadcza lęku samotności, czegoś obcego, i zagrożenia swej własnej istoty, czego racjonalnie nie da się opanować.

 

Posłużmy się jeszcze innym przykładem. Gdy ktoś musi czuwać w nocy przy umarłym, będzie zaniepokojony, nawet jeśli do tego nie chce się przyznać i nawet, gdy racjonalnie może sobie wytłumaczyć bezprzedmiotowość swego wrażenia. Wie dobrze, że ów umarły nic złego mu nie zrobi, że mógłby być o wiele mniej bezpieczny, gdyby dany człowiek żył jeszcze. Powstaje tu zupełnie inny rodzaj bojaźni, nie bojaźń przed czymś, tylko sam na sam ze śmiercią, niesamowitość samotności samej w sobie, poczucie zagrożenia własnej egzystencji.

 

Pytajmy dalej - jak można pokonać tę bojaźń, jeśli argumenty, że jest bezprzedmiotowa, nic nie pomagają. Dziecko uspokoi się, gdy mu ktoś poda rękę, która je poprowadzi, gdy usłyszy głos, który do niego przemawia, to znaczy, z chwilą gdy pozna, że jest przy nim ktoś życzliwy. Podobnie i ten, kto czuwa przy zmarłym, odczuje, że znika jego lęk, gdy ktoś przy nim będzie, gdy poczuje czyjąś bliskość. W tym opanowaniu lęku przejawia się zarazem jego istota: jest to lęk przed samotnością, jest to trwoga istoty, która może żyć tylko we współbycie. Prawdziwego lęku człowieka nie może opanować rozum, może to sprawić tylko obecność kogoś kochającego.

 

Musimy pytać jeszcze dalej. Gdyby istniała taka samotność, do której nie przenikałoby żadne słowo, gdyby powstało tak głębokie opuszczenie, że nikt by do niego nie dotarł, wtedy mielibyśmy istotnie całkowitą samotność i lęk, którzy teologowie nazywają "piekłem".

 

Możemy teraz dokładnie zdefiniować, co ten wyraz oznacza: oznacza on samotność, której nie dosięga słowo "miłość" i która przez to jest zagrożeniem całej egzystencji. Czy nie ma to związku z tym, co poeci i filozofowie współcześni twierdzą, że w gruncie rzeczy wszelkie spotkania człowieka z człowiekiem pozostają tylko na powierzchni, że nikt nie ma dostępu do wnętrza drugiego? Nikt nie może naprawdę dosięgnąć tego, co w drugim najgłębsze, każde spotkanie z kimś drugim, choć wydaje się tak piękne, jest w gruncie rzeczy tylko znieczuleniem nieuleczalnej rany samotności. A więc na dnie istnienia nas wszystkich byłoby tylko piekło, rozpacz-samotność równie nieunikniona, jak pełna grozy. Sartre - jak wiadomo - zbudował swą antropologię na podstawie tego wyobrażenia. Ale nawet u tak pojednawczo i pogodnie usposobionego poety jak Hermann Hesse napotykamy podobne myśli: Jak dziwnie: we mgle się tułać! Samotne życie wieść. Nikt nie zna drugiego, Własną samotność musi nieść! W rzeczywistości jedno jest pewne: istnieje noc, opuszczenie, gdzie nic nie dociera; istnieją drzwi, przez które tylko samotnie przejść możemy: brama śmierci. Wszelka trwoga na świecie jest ostatecznie tylko trwogą przed ową samotnością. Rozumiemy więc, że Stary Testament ma tylko jedno słowo na wyrażenie piekła i śmierci, wyraz szeol, bo są to, według niego, rzeczy identyczne. Śmierć to po prostu samotność. Ale taka samotność, do której nie może przedostać się miłość - to piekło.

 

Doszliśmy znowu do naszego punktu wyjścia, do artykułu wiary o zstąpieniu do piekieł. Mówi nam on, że Chrystus przeszedł przez bramę naszej ostatecznej samotności, że przez swą mękę zstąpił w otchłań naszego opuszczenia. Tam gdzie nie może nas już dosięgnąć żaden głos, tam jest On. Przez to piekło zostało przezwyciężone albo, mówiąc dokładniej, śmierć, która dotąd równała się piekłu, już nim nie jest. Jedno i drugie już nie są tym samym, bo w samej śmierci jest życie, ponieważ w niej samej jest miłość. Tylko dobrowolne zamknięcie się jest teraz piekłem lub, jak mówi Biblia: śmiercią wtórną (por. Ap 20, 14).

 

Umieranie nie jest już przejściem do lodowatej samotności, bo brama Szeolu została otwarta. Wydaje mi się, że można teraz zrozumieć obrazy kreślone przez Ojców Kościoła, robiące na pierwszy rzut oka wrażenie mitów, a mówiące nam o wyjściu zmarłych, o otwarciu bram. Staje się również zrozumiały pozornie tak mityczny tekst Ewangelii Mateusza, który mówi, że po śmierci Jezusa groby się otworzyły i wiele ciał świętych z grobu powstało (Mt 27, 52). Brama śmierci stoi otwarta, odkąd w śmierci zamieszkało życie: miłość.